Niedawno trafiła mi do rąk książka pod redakcją ks. Marka Lisa pt. „Kryzys w świecie. Kryzys w Kościele” (Opole 2020, Redakcja Wydawnictw Wydziału Teologicznego UO). Zaciekawił mnie w niej zwłaszcza tekst „Kościele – jaki jesteś? Kryzys Kościoła w świetle skandalu wykorzystywania seksualnego”, autorstwa Ewy Kusz, psycholog, terapeuty, pracującej w Centrum Ochrony Dziecka przy Akademii Ignatianum.
Autorka próbuje przyjrzeć się wnikliwie reakcjom Kościoła (hierarchii i wiernych świeckich) na wstrząs wywołany przez nadużycia seksualne wobec małoletnich. Co sprawiło i sprawia, że odpowiedź Kościoła na wykorzystywanie ofiar była i jest opieszała, często wymuszona, zbyt późna, przeczekująca problem? Dlaczego skandale seksualne traktuje się często niczym pożar, który należy sprawnie i szybko ugasić, a tak opornie i niechętnie bada się i usuwa zarzewie ognia?
W poszukiwaniu niełatwych odpowiedzi na postawione pytania w artykule najbardziej przykuło moją uwagę rozróżnienie na dwa modele działania Kościoła w świecie. Autorka inspiruje się tekstem Benedykta XVI „Kościół a skandal wykorzystywania seksualnego”, opublikowanym w ubiegłym roku, gdzie papież emeryt przedstawia własną diagnozę kryzysu współczesnego Kościoła. Jego zdaniem, istnieją dwie zasadnicze przyczyny, które spowodowały tak dramatyczne rozprzestrzenienie się pedofilii w Kościele: brak Boga w społeczeństwie i przerost (nadmiar) instytucjonalności w Kościele, który w praktyce przeobraża go w „aparat polityczny”. Kościół przybiera wówczas w społeczeństwie postać kolejnej „partii”, a więc dąży do przetrwania i podtrzymania wpływów na podobieństwo jednego z ważnych graczy społecznych. Oczywiście, wszystko ma służyć poszerzaniu królestwa Bożego. Jest więc motywowane „pobożnie”. Gdy szala wielowymiarowości Kościoła za bardzo przechyli się w stronę instytucjonalną, a co za tym idzie dobrego odbioru przez świat, jedną z naczelnych funkcji Kościoła stają się zabiegi o pozyskiwanie i zagwarantowanie sobie społecznego poparcia. Dużo pary pochłaniają wtedy „zewnętrzne” działania, które mają zadbać o dobry wizerunek Kościoła. Nieważne, co dzieje się wewnątrz; ważne, aby w społecznym postrzeganiu Kościołowi niczego nie można było zarzucić.
W innym tekście sprzed lat pt. „Przyszłość Kościoła” Ratzinger również przestrzega przed pokusą „upolitycznienia”, twierdząc, że „Kościół nie jest przecież po to, żeby nas absorbował, jak światowe stowarzyszenie, i żeby się „utrzymał”, lecz po to, żeby w nas wszystkich był zaczątkiem życia wiecznego”.
O pokusie „aparatu politycznego” w ostrych słowach wypowiadał się sam Jezus, który piętnował „obmywanie kubków i mis”, noszenie powłóczystych szat i dbałość o „zewnętrzną stronę misy”. W centrum uwagi pozostaje prawo, wierność przepisom, przetrwanie. Człowiek schodzi na drugi plan. Ofiara skrzywdzenia staje się nie tyle owcą, którą trzeba opatrzyć i przynieść jej ulgę, ale zaczyna być postrzegana jako wilk zagrażający stadu.
Drugi model obecności Kościoła w świecie opiera się najpierw na wierze i wspólnocie wszystkich wierzących. Instytucja przyjmuje wobec niej rolę służebną. Wspólnota wiary dobrze wie, że składa się z grzeszników i wszystko zawdzięcza łasce. Nie próbuje sztucznie retuszować wszelkich skaz i pęknięć. Nie boi się przyznać do błędów i upadków, bo wie, że w dłuższej perspektywie ich ukrywanie doprowadzi do jeszcze większej choroby. Chrześcijaństwo jest drogą, podczas której wszyscy członkowie wspólnoty podlegają oczyszczeniu. Chrześcijanie nie muszą być doskonali od razu, a prawdziwe uzdrowienie przychodzi przez przebaczenie i pojednanie.
Myślę, że o różnicy między „aparatem politycznym” a „wspólnotą wiary” w nieco innych słowach pisał św. Paweł w swoich listach do różnych wspólnot kościelnych. Apostoł nazywa chrześcijaństwo nie tylko drogą, ale i wiarą. Oba wyrażenia reprezentują pewien sposób życia, a nie tylko zbiór doktrynalnych wypowiedzi i przepisów. Wiara wyraźnie przeciwstawiona jest Prawu. Polega ona na tym, że człowiek uznając Jezusa za Zbawiciela poddaje się duchowej śmierci i zmartwychwstaniu w obrębie Kościoła, a potem prowadzeniu przez Ducha. Dochodzi wtedy do powolnej wewnętrznej przemiany, pod wpływem której człowiek już nie żyje swoją mocą, lecz darem Chrystusa. Wiara zakłada pozostawienie czegoś za sobą. Natomiast życie według Prawa jest ciągłym liczeniem na siebie, próbą osiągnięcia zbawienia za pomocą „zewnętrznych” gestów i całej gamy uczynków. Ogromny akcent kładzie się wówczas na instytucjonalny wymiar, przepisy, świątynie, ofiary. Wiara kojarzy się z łaską. Prawo z należnością, ewentualnie z uniknięciem kary i nieprzyjemności w zamian za przykładne zachowanie W wierze to Bóg jest pierwszym działającym i uświęcającym. W życiu według Prawa niemal wszystko zależy od nas. To właśnie próba ratowania „życia według Prawa” doprowadziła do skazania Jezusa przez władze żydowskie na śmierć w charakterze kozła ofiarnego, którego należało poświęcić dla dobra narodu.
W Kazaniu na Górze Jezus również wskazuje na istotną różnicę między wiarą a próbą zmieniania samego siebie mocą Prawa. Każde spisane prawo zajmuje się zasadniczo tym, co widać. Według Prawa Starego Testamentu grzechem staje się dopiero przekroczenie przykazania, a więc sam skutek. Na przykład, zabójstwo następuje wtedy, gdy człowiek pada trupem. Natomiast Jezus uczy, że korzenie tego i każdego innego grzechu wyrastają z serca, gdzie żadne prawo nie sięga. Tam rodzi się grzech, w rzeczywistości, której oczy ludzkie nie widzą, a sam człowiek nie ma tam dostępu. Zabójstwo jest konsekwencją nienawiści rodzącej się w sercu. Innymi słowy, zewnętrzne wysiłki moralne tylko minimalizują skutki grzechu, ale nie zmieniają człowieka.
Perspektywa wiary różni się więc diametralnie od perspektywy „aparatu politycznego”. Ta druga opcja koncentruje się głównie na tym, co widać i otacza się murem nieprzenikalności, wewnętrznej nietykalności, sądząc, że wierność prawu, tradycjom i przepisom oraz cieszenie się dobrą opinią społeczną przybliży ludzi do Boga. To złudna iluzja. Pierwsza opcja jest oczywiście bardziej wymagająca i bolesna, zwłaszcza gdy trzeba się zmierzyć z grzechem wewnątrz wspólnoty, ale to opcja wyzwalająca. Nie jest wtedy najważniejsze, co o Kościele ma do powiedzenia opinia publiczna, ale co sądzi o Nim sam Pan. Tutaj liczy się to, na ile poddajemy się procesowi oczyszczenia, nawrócenia, porzucenia starych nieadekwatnych form, ociężałości i gnuśności, która zniewala i krępuje gorliwość misyjną. Wiele przy tym zależy od tego, jak dalece jesteśmy w stanie uznać, że świętość Kościoła jest najpierw podarowana, a nie zdobyta przez jej członków.
Autorka słusznie zauważa, że w zderzeniu z ujawnionymi skandalami seksualnymi zwykle przechodzimy w Kościele trzy fazy. Pierwsza dotyczy właściwie wszystkich instytucji na świecie. Chcemy chronić dobre imię. Ukryć, zatuszować, zbagatelizować problem. Używa się wtedy zwykłych narzędzi socjologicznych, rozwiązań czysto ludzkich, które i tak wydają się niektórym heroizmem. W przypadku Kościoła w ogóle nie chodzi o wiarę, o zbawienie, ale wyłącznie o wizerunek. Podobieństwo do zachowania rodziny, która zamiast chronić krzywdzone dziecko, skupia się na tym, aby nic nie wyszło poza mury domu, chyba nie potrzebuje dalszego komentarza.
W drugiej fazie, która jest już krokiem do przodu, ale wciąż pozostaje w obrębie „zewnętrzności”, uznajemy, że Kościół ma problem, lecz wszystkie naprawcze działania są postrzegane jako wymuszone, na przykład przez media. Nie wypływają z przekonania, nie narzucają się jako owoc i wniosek głębszej refleksji, rozeznania, modlitwy, lecz w dalszym ciągu są podejmowane dlatego, że w sumie nie ma innego lepszego wyjścia. Kościół jako instytucja czuje się postawiona pod ścianą i zobligowana do ruszenia z miejsca. Przełożeni kościelni „nie ukrywają zła, tylko „chronią kapłaństwo” – pisze Kusz. Rzeczywiście, tuszowanie i przenoszenie sprawców często nie było motywowane czystą złośliwością czy jakimś szczególnym zdegenerowaniem, lecz pozorami dobra. Poświęcało się ofiary, wykluczając je mentalnie ze wspólnoty wiary (jeśli do niej należały) i dla dobra wizerunku Kościoła i nienadwątlania jego autorytetu wśród wiernych, chroniono sprawców bardziej niż pokrzywdzonych. W gruncie rzeczy także w tej fazie Kościołowi brakuje wówczas wolności wewnętrznej, wolności wobec samego siebie. Na wierzch wychodzi przekonanie, że pozycja Kościoła zależy od jego wysiłków. Jeśli ją straci w świecie, straci również rację bytu. Na czoło wybija się przywiązanie do „publicznego obrazu instytucji”, struktur, form i budynków. Od siebie dodałbym, że tak wielka dbałość o opinię wynika z braku wiary, z zapomnienia, że to Bóg ustanowił Kościół, a nie hierarchia.
Trzecia faza, najtrudniejsza, ale najbardziej ewangeliczna, może zaistnieć tylko z głębi wiary i rozumienia Kościoła jako wspólnoty obejmującej wszystkich członków, nie tylko hierarchię. Wiara przenika bowiem do korzeni. Dostrzega się najpierw, że ofiary poranione i skrzywdzone przez wykorzystywanie seksualne nie są „wrogami” instytucji, lecz członkami żywego Ciała Chrystusa, które cierpi i domaga się lekarstwa. Nie wystarczą też ruchy pozorowane, kosmetyka i gaszenie pożarów. Patrzenie z punktu widzenia wspólnoty wiary w chwilach poważnych kryzysów wzywa do gruntownych reform, a nie do działań po łepkach. Nie wystarczy „efekt guślarza” – jak mawiał kiedyś Aleksander Bardini. Zawrzało, wybuchło i szybko znikło. Wiara domaga się wniknięcia w problem, wzywa do ciągłej rewizji modelu Kościoła, który przekazuje się w formacji duchownych i na ambonach (klerykalny czy wspólnotowy), skłania do namysłu nad sposobem sprawowania władzy, bardziej włącza świeckich w procesy decyzyjne w Kościele, dąży do pogłębienia modlitwy i rozeznania, nie pomniejsza znaczenia formacji ludzkiej itd.
Ewa Kusz uważa, że w Polsce niestety nie weszliśmy jeszcze w fazę drugą. Póki co miotamy się w „panice moralnej” i ruchach nieskoordynowanych, po części dlatego, że próbujemy uporczywie ratować stary świat i nie dopuszczamy do siebie nieuchronnej erozji cywilizacji chrześcijańskiej. Wybór opcji wiary zakłada niepewność. Nie ma już starych form, na których można się oprzeć i równocześnie nie powstały jeszcze nowe, choć powoli się rodzą. Ten czas wymaga większej ufności Bogu, a nie własnemu sprytowi i kościelnym procedurom. Trudno nie przyznać jej racji. Z punktu widzenia instytucji Kościoła tekst Ewy Kusz to „niewygodna” analiza. Ale w obrębie wspólnoty wiary to diagnoza niezwykle potrzebna. I cieszę się, że wyszła spod pióra osoby świeckiej, nie będącej „wewnątrz” machiny instytucjonalnej Kościoła.
Dariusz Piórkowski SJ
Tekst pochodzi ze strony cod.ignatianum.edu.pl. Tytuł od redakcji.
Więcej ważnych i ciekawych artykułów na stronie opoka.org.pl →
Podziel się tym materiałem z innymi: